Redaktor Łoziński popełnił w poprzednim numerze „Kontratekstów” artykuł pt. „Miękkie prawo, to nie prawo” („Kontrateksty” 135 z 24 lipca). Tekst mi się nawet spodobał, ale wkrótce doszedłem do wniosku, że tytuł jest jednak za bardzo dwuznaczny.
Rzymski oryginał rozumiany był głównie w ten sposób, że prawo, choćby najsurowsze obywatel ma szanować, a władza egzekwować. Tak więc, tak naprawdę, nie chodzi tu o jakość prawa, lecz o jego poszanowanie i egzekwowanie. Generalnie to właśnie jest fundamentem państwa prawa. To jest sprawa bezdyskusyjna i nawet przywoływanie tu takich – naprawdę bardzo praworządnych – państw jak III Rzesza też tego nie zmieni. Prawo powinno być szanowane. Przez obywatela, ale również - może nawet przede wszystkim – przez samo państwo, które poprzez swe władze (np. parlament) prawo owo ustanowiło. Tu red. Łoziński ma rację.
 
Szacunek - bliski kuzyn strachu
Kłopot zaczyna się jednak w momencie, gdy pytamy o to, co właściwie mamy szanować. Wszystkie znane mi „teorie prawa” i oparte o nie „doktryny” traktują prawo jako narzędzie sprawowania władzy lub, co na jedno w dzisiejszym świecie wychodzi, regulator w miarę poprawnego funkcjonowania społeczeństw. Mamy więc szanować coś zupełnie dla szacunku nietypowego; zbiór odpowiednio interpretowanych wypowiedzi. A to jest naprawdę bardzo trudne. Nie mamy szanować ani konkretnych osób, ani Boga, ale przepisy prawa. Dawniej, gdy prawo odwoływało się do wartości transcendentnych lub po prostu siły (np. państwa rzymskiego) sprawa była jasna i prosta. Szacunek ten jednak był bliskim kuzynem strachu, obawy, że olanie prawa skończy się dla olewacza fatalnie. Będzie się smażył w ogniu piekielnym lub Cezar każe mu np. wypić ciekłe i trochę przez to zbyt gorące złoto. To bardzo podobne do szacunku jaki niewolnik miał dla swego pana. On prawa nie musiał rozumieć; miał je tylko szanować. Bezpieczeństwa mu to jednak nie gwarantowało, bo prawo to ograniczało jego pana znacznie mniej i pan ten mógł – jeśli miał ochotę – kazać niewolnika wychłostać, bo chciał np. sprawdzić ile razów ten ostatni wytrzyma.
 
Demokracja osłów i hien
Mogło się też przydarzyć, że prawo było wewnętrznie sprzeczne, a wydający wyrok urzędnik czy inkwizytor był zbyt głupi, by sprzeczność zauważyć. Dziś, gdy co drugi polityk nic, tylko o demokratycznym państwie prawa ględzi, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Czy lepiej? Teoretycznie tak, bo demokratyczne państwo prawa to organizacja wolnych i równych obywateli, którzy prawo szanują nie ze strachu, ale świadomie, dla dobra wspólnego i w imię szacunku praw jednostki, również bliźniego. Niech się podpisze, kto w to uwierzy. Będzie dobry ubaw. Ci szanujący prawo „dla dobra wspólnego i w imię szacunku praw jednostki, również bliźniego” oczywiście istnieją, ale chyba każdy z nas miałby kłopot, gdyby mu kazano pokazać większą ilość (np. tak z pięciu) takich znanych mu osobiście osób. To bardzo cienka warstwa. I w „górnych sferach” społeczeństwa nie za bardzo widoczna.
Jednak mówienie o społeczeństwie osłów i rządzących nimi hien (tak jeden z wielkich w starożytności określił demokrację) jest zdecydowanie w złym tonie. Wszelkie media paplają o wielkości władzy pochodzącej od ludu z takim samym zapałem, jak niegdyś gadano, że wszelka władza pochodzi od Boga. Tymczasem lud o władzy lubi co najwyżej gadać i to zwykle na zasadzie „moi są lepsi, a obcy gorsi”. Bez jakichkolwiek prób dowodzenia swych racji. To taki instynkt stadny. Opowieści o rozmaitych „wartościach” lud zwykle nudzą, a wspomnianą wyżej warstwę tych, co to „dla dobra wspólnego” bardzo szybko męczą. Ja nie potrafię tego wyartykułować tak znakomicie, jak zrobił to w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakow, ale myślę, że dylemat „ci, którym starcza energii nie rozumieją, a rozumiejącym nie starcza wiary w powodzenie”, to jeden  z wielu sposobów w jakie demonstruje się nam swoista zasada równowagi energii i rozumu, które parami chodzą raczej rzadko.
 
Czy wolna wola istnieje?
Żyjemy więc wszyscy w hipokryzji i oszukujemy nie tylko innych, ale często i siebie samych. Większość z nas gada zazwyczaj to, co gadać wypada i nawet umierać za to jesteśmy gotowi, byle tylko nie być zmuszonymi do myślenia (to nie ja; podobno są to słowa Russela).
Z prawem w ogóle jest dziś coraz więcej kłopotów. Podstawowym wydaje się być problem z wolnością ludzkiej woli, który jak się okazuje nie jest tak trywialny, jak przyjmują prawne doktryny. W świetle ostatnich doniesień nauki w  większości ważnych, a wymagających szybkiej decyzji spraw, umysł co najwyżej uzasadnia ex post odruchy naszej podświadomości, czy jak tam zechcemy toto nazwać. Wolna wola istnieje, ale nie tak trywialnie jak chcieliby to widzieć mądrale od teorii prawa. To złożony problem z pogranicza psychologii i kilku innych, być może bardzo przyrodniczych (np. biologii) nauk. Problematycznym staje się więc w takich sytuacjach samo pojęcie winy. Ale to dopiero początek hecy.
Tzw. kara, którą orzekają sądy ma – tak głoszą wszyscy uczeni prawnicy – być adekwatna do winy. Żaden z nich nie zająknie się nawet jak tę „adekwatność” mierzyć. Bredzenie o wychowywaniu poprzez osadzanie człowieka w zdemoralizowanym środowisku więźniów nie zasługuje nawet na uśmiech politowania. Wszyscy to (i wiele innych, podobnych „odkryć”) znają, ale nie słyszałem by ktokolwiek przywołał tu – równie znane – informacje, że dokonywanie czy choćby obserwowanie dokonywanej przez innych zemsty na naszych wrogach pobudza w mózgu ten sam obszar co np. żarcie ulubionych smakołyków. Zemsta jest naprawdę słodka, a bajeczki o poczuciu sprawiedliwości opowiadamy sobie z tego samego powodu, dla którego łakomczuch Kazio (co mu ząbki idą) zapewnia mamę, że musi zjeść ciacho, bo nie ma sił dalej spacerować.
 
Sędziowie i obywatele
Z tych właśnie bajeczek doprawionych sosem wyjątkowości ludzi w togach wyrasta nasz wymiar sprawiedliwości. Ze wszystkimi jego przywarami. Np. przekonaniem, że sprawiedliwość nie musi używać logiki, bo wystarczy wykoncypować odpowiednio hermetyczny język, by lud prosty – niewiele z tego kapując – patrzył na „sprawiedliwych” jak na półbogów. A ci ostatni miewają też ambicje wyższe, bo nie tylko przypisują sobie nieomylność, ale żądają, by obywatel nawet skarżyć się na nich nie mógł.
Zdarzyło mi się być na sprawie, gdzie człowiek był oskarżony o to, że w pisanej na sędziego skardze użył zwrotu, który mógł być rozumiany jako podejrzewanie tego sędziego o korupcję. Sprawa była o pomówienie. O szczegółach pisać nie mogę, bo rozprawa została utajniona, ale podkreślić warto, że była to sprawa z oskarżenia publicznego. Nie jest to więc wygłup jednej „utogowionej” osoby, ale reakcja wymiaru sprawiedliwości na sygnały niezadowolenia obywateli, którym teoretycznie ten wymiar ma służyć. Wygląda to zatem na normalność. Taki mamy system wymiaru sprawiedliwości. O podobnych kwiatkach z tej łączki pisać można jeszcze wiele, ale ważniejszym wydaje się być pytanie o ich rodowód.
Coraz częściej mam wrażenie, że jedną z zasadniczych przyczyn jest odnoszenie zasady „dura lex sed lex” nie do stosowania, ale do „jakości” prawa. Polega to na mnożeniu coraz to nowych przepisów dla pojawiających się jak grzyby po deszczu nowych zagadnień „wymagających kodyfikacji”. Ostatni nawet matoł kuma, że żaden kodeks – choćby tylko ze względu na rozwój techniki – życia nie dogoni, ale kupa ludzi usiłuje doprowadzić kodeksy do postaci, gdzie enumeratywnie wymienione będą wszystkie możliwe naruszenia prawa, a sędzia będzie tylko odczytywał z kodeksu czy np. za jazdę bez biletu wlepić gówniarzowi dwa czy cztery miesiące pierdla. Tak jednak nigdy nie będzie.
 
Dylemat: miękko czy twardo?
Opowieści o tym, że nasze sądy, jak np. amerykańskie, prawa nie tworzą lecz tylko stosują, to niebezpieczne iluzje, które normalnie powinny zaowocować zawaleniem Sądu Najwyższego nieprzerabialną masą zapytań i całkowicie sparaliżować jego pracę. Prawo jako zbiór przepisów nie może i nie powinno być twarde. Nawet reguły jego przetwarzania też twarde być nie mogą. Prawo powinno być właśnie „miękkie”, oparte o możliwie małą ilość jasnych zasad i jakąś miękką (są takie, np. rozmyte) logikę.
Iluzje, że wszystko da się zrobić „twardo” i w oparciu o – jedyną wykładaną na studiach prawniczych – logikę klasyczną prowadzą do efektów bardzo różnych od zamierzonych. W uchodzącej za bardzo praworządną Anglii coraz częściej o rozpatrywanie ich spraw przez stosujące prawo szariatu sądy islamskie proszą rodowici Anglicy (w Anglii sądy islamskie są legalną alternatywą dla tzw. powszechnych i jeśli obie strony się na to godzą, to ich spór może być rozstrzygany przez taki sąd, a jego wyrok jest równie obowiązujący jak zwykłego sądu).
U nas sądy nie mają konkurencji. Może czas to zmienić? Szariat nie wydaje się w Polsce być dobrym pomysłem, ale np. sądy wybierane przez obywateli już tak.
Waldemar Korczyński
(śródtytuły od redakcji)

Komentarze

Paradoks | 2009-08-13 17:40

Świetny artykuł.Podejście do prawa jako tylko wykonywania zapisów możliwie szczegółowego kodeksu przez sądy może wiązać się z wątpliwością, czy dana osoba w todze jest moralnie zdolna do czegokolwiek ponadto. Dużo i coraz więcej ostatnio słychać o braku etyki, kolesiostwie, hermetycznej korporacyjnej solidarności prawników (nawet przeciw prawu), w tym także sędziów. "Miękkie" prawo z wielością interpretacji dałoby takim osobnikom ogromną władzę... I paradoksalnie nie ułatwiło, ale utrudniłoby chyba ewentualną skargę sądzonego na pana sędziego.Rzecz ma źródło w ogólnym deficycie zaufania w społeczeństwie, w państwach byłego Układu Warszawskiego znacznie bardziej dotkliwym, niż na Zachodzie. Nie ufamy sędziom, lekarzom, nauczycielom, policji, etc. Z tego względu potrzebujemy możliwie bezstronnego arbitra, a automatyczny, niemalże komputerowy kodeks próbujący (bezskutecznie jak Syzyf, ale to oddzielna kwestia) obejmować wszelkie możliwe sytuacje stanowi namiastkę takiego arbitra, którego nie będziemy podejrzewać o osobistą chęć zaszkodzenia nam.Sądy wybierane przez obywateli będą cierpiały z powodu tego samego deficytu zaufania, jak instytucje. Dodatkowo ...

Paradoks | 2009-08-13 17:40

Dodatkowo odpadnie - istotne jeszcze w naszym kręgu kulturowym - kryterium autorytetu z doświadczenia (mimo wszystko ten sędzia, nawet jeżeli jak wszystkim innym mu nie ufamy, coś tam wie, dużo się musiał uczyć, etc.) Tymczasem na jakiej podstawie należałoby obdarzać mocą sądzenia ludzi "z ulicy"? Wybory powszechne do sądów byłyby chyba jeszcze bardziej tragiczne niż do parlamentu (widać po jakości naszej polityki do jakich wyborów jesteśmy zdolni jako społeczeństwo i jakim zalewem chamstwa i niekompetencji to grozi).Chyba drogą do konkurencji dla sądów powinno być raczej rozbicie prawniczej korporacji i umożliwienie alternatywnych wobec dotychczasowych dróg dotarcia do pozycji sędziego. Również - bardziej surowe kary dla sędziów, którzy w jakikolwiek sposób złamią prawo w trakcie wydawania orzeczeń, włącznie z pozbawieniem prawa do wykonywania zawodu. Bezkarność korumpuje jeszcze bardziej niż władza.