W moim regionie wyborczym jeden kandydat do europarlamentu zarzuca swej partyjnej koleżance, że do „przeskoczenia” go wykorzystała ekstra finansowanie (podarowane podobno przez wspólnego szefa obu kandydatów). Nie byłoby w tym nic specjalnie ciekawego, gdyby nie kilka faktów.
Po pierwsze przegrany startował z pierwszego miejsca, a wygrana z drugiego. Nie głosowano zatem na partię. Przegrany związany był (a przynajmniej tak był odczytywany) z regionem, a wygrana była spadochroniarzem z bardzo odległego regionu. Ponadto w odczuciu sporej części elektoratu swej partii przegrany uchodził za człowieka skutecznego, który sporo zrobił dla regionu. Odczucia ludzi spoza tego elektoratu nie wydają się być ważne, bo sądząc po ilości głosów na oboje kandydatów razem, innym partiom wyborców raczej nie podbierali. Elektorat tej partii wydaje się mieć pewien stabilny trzon i to on właśnie głosował. Przegrany chodził po kieleckim deptaku w towarzystwie partyjnej wierchuszki i był tam rozpoznawalny. Wygranej nie widziałem. Być może też to robiła, ale nikt ze znajomych też jej nie widział. Nie głosowano zatem na „swego”. Przegrany prowadził szeroką kampanię bilbordową, wygraną widać było na nieszczególnie gęsto rozmieszczanych plakatach. W telewizorni też specjalnej przewagi zwyciężczyni nie zauważyłem. Przegrany wydaje się być raczej niekonfliktowy, wygrana uchodzi za wzorzec osoby o bardzo kontrowersyjnych poglądach. Na dobrą sprawę jedynie ta ostatnia cecha może być podejrzaną o pomoc w wyborczym sukcesie.
No to może wyborcy kierowali się tymi poglądami?  Tym bardziej, że wygrana uchodzi za wojującą feministkę, więc mogła i z tego powodu trochę głosów zgarnąć. Byłoby to bardzo optymistyczne, bo bez względu na to, jakie by te poglądy nie były, oznaczałoby to, iż ludzie podejmowali samodzielną decyzję wyborczą kierując się jakąś znajomością programu, a nie np. ubiorem czy elokwencją kandydata. W takim przypadku pretensje przegranego byłyby po prostu śmieszne. A gość już w Europarlamencie zasiadał, gada na ogół do rzeczy, w językach cudzoziemskich też, i na przygłupa pospolitego raczej nie wygląda. Można, oczywiście, podejrzewać, iż chęć służenia Ojczyźnie i Regionowi tak bardzo go zamroczyła, że proporcje właściwe pogubił. Można.
Są jednak pewne „ale”. Otóż w innej partii wygrała startująca wprawdzie z pierwszego miejsca, ale zupełnie nieznana osoba, którą według potocznych opinii uznawano za „obcą”, a co najmniej „wyobcowaną”. W Krakowie kojarzona była nawet z pewną legendą. I w stosunku do wzniosłego pierwowzoru w jakimś sensie „dualnie”. Wygląda więc na to, że w tym przypadku głosowano na listę partyjną.
Nie wiadomo jak ocenić sytuację w Warszawie. Czy Huebner wygrała dlatego, że była „jedynką”, czy dlatego, że jest tam znana? Jasna była chyba sytuacja w Białymstoku i Wrocławiu, gdzie też wygrali „spadochroniarze”. I przypomniałem sobie, że taki numer był powtarzany już wielokrotnie. Nie znam przypadku – z wyborami w 1989 roku włącznie – żeby w celu wyłonienia swej reprezentacji przeciętny wyborca uruchamiał swój własny, prywatny rozum. I tak było, oczywiście, wszędzie z demokracją amerykańską włącznie. Ludzie wygrywali za zdjęcie z właściwą osobą (nie tylko z Wałęsą!), za właściwą wypowiedź takiej ważnej osoby, za wygląd, za absurdalność (Polska Partia Przyjaciół Piwa jako odreagowanie jeszcze większej bzdury jaką był PRL) i za kupę innych równie ważnych cech lub związków. Ale zawsze było to widoczne i w jakimś sensie przewidywalne. Szło albo o miejsce na liście, albo o popularność, albo o wyrazistą wyjątkowość lub intensywność kampanii wyborczej.
We wspomnianej  „zaskarżonej” wygranej niczego takiego nie dostrzegłem. Skąd zatem wynik? Wydaje mi się, że trochę niezauważalnie, tylnymi schodami, weszło na nasze polityczne „salony” zjawisko nie tyle nowe, co unowocześnione. Marketing polityczny. Powiecie państwo, że to banał, bo tak było zawsze, a dobry szef kampanii wyborczej jest w wyborach nie do przecenienia. To prawda. Wydaje mi się jednak, że dziś ten rodzaj marketingu tak wysubtelniał, że my już nawet nie dostrzegamy jego mechanizmów. Można to, oczywiście, zwalać na telewizję, która odwołuje się nie tyle do racjonalnych argumentów, co do trudnych nawet do wyartykułowania emocji. Można gadać o różnych formach marketingu „bezpośredniego”. Można podejrzewać odwoływanie się do przeróżnych resentymentów i uprzedzeń. Można wynaleźć jeszcze tysiąc innych powodów, dla których w wyborach zamiast własnej oceny podpisujemy się pod oceną (?) innych.
Kłopot w tym, że jesteśmy sami dla siebie hipokrytami. Wspomniany marketing polityczny, czyli manipulowanie głosami wyborców zaakceptowaliśmy już dawno. Tak jak bardzo – delikatnie mówiąc – nienajlepiej odróżnialny od zinstytucjonalizowanej korupcji lobbing. Dziś jedno i drugie traktujemy całkiem naturalnie. Zarówno korupcję jak i „podpowiadanie” kogo wybierać potępiamy. Ale równocześnie większość z nas naprawdę uważa, że żyje w państwie demokratycznym, a zarówno polityczny marketing jak i lobbing to immanentne cechy każdej demokracji. Bo – jak miał to ująć Churchill – demokracja jest zła, ale niczego lepszego nie wymyślono. Z twierdzeniem tym rzeczywiście trudno jest polemizować; jak dotąd w naszym kręgu kulturowym wyboru wielkiego nie było. Prawdziwa, czyli absolutna monarchia chyba się skompromitowała i raczej nie wróci. Namiastki w postaci rozmaitych totalitaryzmów też szans chyba nie mają. Z konieczną dla totalitaryzmów ideologią jest raczej kiepsko, bo człowiek syty nie ma ochoty zajmować się takimi duperelami. A już na pewno nie ma ochoty za nie umierać. Nie wiem nawet, czy ma ochotę umierać za ojczyznę, bo trudno by mu było to pojęcie zdefiniować, a racjonalizm wynieśliśmy na ołtarze prawie równie wysoko jak nasi pradziadowie religię. Współczesny bohater zaryzykuje życie dla pieniędzy i po to, aby coś przeżyć. Ot, taki kolejny sport ekstremalny zamiast np. włażenia na wieżowce lub skoku ze spadochronem i deską do surfowania.
Tak więc na „demokrację” jesteśmy raczej skazani. Czy może jednak istnieć demokracja bez demokratów? Otóż może. I tego właśnie doświadczamy. Demokracja przedstawicielska, która jest dziś praktycznie jedyną spotykaną formą demokracji wymaga – podobnie jak demokracja bezpośrednia – ordynacji wyborczej, czyli mechanizmu wyłaniania tych, co to z woli ludu mają tym ludem i jego majątkiem zarządzać. Niestety, już w 1949 roku niejaki Kenneth Arrow pokazał, że dobrej ordynacji wyborczej być nie może. Dowód nie jest szczególnie trudny i przy odrobinie wysiłku może to pojąć również przeciętny student pierwszego roku dowolnego kierunku studiów. Jedną z cech takiej dobrej ordynacji wyborczej jest to, że nie zależy ona od ilości wyborców. Można ją stosować zarówno w dwudziestoosobowej grupie wycieczkowiczów (zwiedzić Luwr czy plac Pigalle) jak i kilkudziesięciomilionowym narodzie wybierającym prezydenta.
Dobrej ordynacji stawia się jeszcze parę innych wymagań, ale wspomniana wyżej niezależność od liczby wyborców jest przecież najbardziej oczywista. I najlepiej chyba widać, jak trudna do osiągnięcia. Służąca za wzorzec wszystkich demokracji demokracja ateńska to rządy ludu raczej nielicznego, obywateli, którzy w większości znali się nawzajem. I taka demokracja jest możliwa np. w liczącym ponad 700 posłów Europarlamencie. W liczącej nieco więcej eurobywateli Europie już chyba niekoniecznie. I tu jej miejsce zajmuje marketing polityczny. I ja to mogę zrozumieć. Rozumiem też rolę (wybitnych) jednostek. Nie rozumiem jednak jak mogło się zdarzyć, że żadna z tych jednostek nie przypomniała obrazu świata kreślonego przez Orwella. Ja starałem się oglądać telewizyjne debaty kandydatów i tzw. politologów. Nigdzie nie usłyszałem ani słowa o tym, jak szary obywatel miałby mianowicie sprawdzać wybieranych właśnie europosłów. Nikt nawet się nie zająknął na temat mechanizmów takiej kontroli. Owszem, prawie każdy z kandydatów i ich pryncypałów zarzucał konkurentom, że kręcą, mataczą, że coś ukrywają, ale problem wypracowania jakichś w miarę powszechnie akceptowanych mechanizmów kontrolowania wybrańców nigdzie się nie pojawiał. Ja o takie mechanizmy kontroli zapytałem nawet dwóch kandydatów, ale żaden z nich nie zrozumiał nawet o co chodzi. Jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że weryfikację przydatności człeka jako posła są (kolejne) wybory. Tak jakby wspomniany marketing polityczny po prosu nie istniał, a wybierający orłów demokracji ludkowie pamięć mieli jak, nie przymierzając, protokolant sądowy, co to szczegóły rozprawy sprzed kilku miesięcy pamięta. Prawdziwy kłopot nie polega jednak na tym, że odpowiedzi nie było, ale – jak uświadomił mi bardziej kumaty kumpel – na tym, że nie wiadomo nawet co można by z taką odpowiedzią zrobić. Kto miałby ochotę tego wysłuchać? Na pewno nie wyborcy.
I tak się toto toczy. Zamiast arystokracji rodowej zafundowaliśmy sobie arystokrację wybieralną. Arystokracja ta wybiera się, tak naprawdę, sama. Przy pomocy dwóch właściwie narzędzi: ludu, czyli takich jak my „demokratów” i wspomnianego marketingu politycznego. Nie wiadomo, czy lud uwierzył, że i tak nic zrobić się nie da, czy uwierzył w „demokrację”. Tak czy siak obecna arystokracja wybieralna uzbrojona w immunitety, kadencyjność i speców od reklamy okopała się na swych pozycjach raczej solidnie. Ważnymi elementami tego frontu była dotąd różnie interpretowana zasada „omerta” oraz powszechne powtarzanie zasady niedyskutowania orzeczeń sądowych. Obie zaczynają pękać. Może to w tym właśnie należy upatrywać nadziei na inną formę demokracji?
Waldemar Korczyński